Rzeczywistość, bezlitosna…

Wyrywa mnie z drzemki…

Przez długą, zawieszoną w pustce pełnej oszalałych elementarnych cząstek myśli chwilę przeszywaną bezlitosnym promieniowaniem jaskrawego światła monitora patrzę ze zdumieniem na własne palce.

Nie chowają się. Takie niepraktyczne…

Świadomość powoli wraca z przerwy, przeciskając się przez drzwi przytomności z kubkiem herbaty w jednej i talerzykiem ciasta w drugiej. Przełyka w pośpiechu i znowu jestem sobą. Mniej więcej…

Echa snu, wygodnego jak fotel i poznaczonego rozlewającymi się kleksami zapomnienia jak kartka notatek atramentem. Zapach kurzu między półkami i ciche odgłosy edukacji w tle, zagłuszane pracującym cierpliwie duetem radiatorów. Znikają.

Znowu jestem w domu, ostre gitarowe tło z deklamowanym wokalem zniekształconym elektroniką. Musiałem zasnąć nie dłużej, niż na godzinę, sądząc po postępie w jakim odtwarzacz przegryzał się przez ścieżkę dźwiękową Stand Alone Complex. Zwykle nie zasypiam z piórem w ręku, ale zwykle nie zasypiam też w fotelu, przy włączonym monitorze siejącym jaskrawym światłem po pokoju.

Sen wymyka się, szyderczo myląc pogoń i niknąc wśród fałszywych tropów. Zostaje tylko rozczarowanie i coś o smaku protekcjonalnej litości. Jak czekolada, ale jedna z tych z dzieciństwa, zagranicznych w rożkach z folii i pozłotku, smakujących tłuszczem i słodyczą wywołującą fantomowy ból zębów u dorosłych. Na szczęście niesmak znika zaraz potem, razem z chusteczką złożoną w ofierze idei roztoczy.

Patrzę na monitor i nie pamiętam przez chwilę po co. Wyssał ze mnie wszelki cel, kusząc kolorowymi ikonami i zakładkami przeglądarki. Opanowuję odruch sprawdzenia tej drugiej, niebieskiej z białym „f” jak „fetysz natychmiastowej komunikacji” i zaczynam porządkować notatki. Co z kolei pozwala mi uporządkować myśli i przegnać te, które próbują mnie schwytać w pułapkę fatalizmu i rezygnacji z jutrzejszego porządkowania działu młodzieżowego.

Figurki stoicko schną obramowane bałaganem, w tle wiruje dźwięk klarnetu, a ja odbudowuję egzystencjalną pewność i porządkuję zapisane pośpiesznymi bazgrołami kartki. Kolejny pomysł zdołał uciec z zakładu zamkniętego mojego umysłu, spływając tunelami gleju, pompowane sodem i potasem ku palcom, przeskakując przepaść tępego, czyhającego na granicy zauważalności bólu nadwyrężonego – znowu – nadgarstka. Kolejna sterta papierów do dosłownej szuflady, podściółka kreatywności bezcelowej. Albo będącej celem samej w sobie. Problem nie do rozwiązania bez plutonu filozofów-neurobiologów. Albo jednego poety.

A ja znowu zastanawiam się co dalej, metaforycznie rzecz ujmując. I skąd się wziął ten ślad na kartce, akrylowo-metaliczny i ewidentnie feliformia

Rękopis znaleziony w kurzu za regałem

Zaczyna się od tego, że mam łzy w oczach…
Wyciśnięte jak zwykle przez kłaczki kurzu starsze ode mnie. Walczę heroicznie z Piktami roztoczy, odnajdując relikty minionych dekad spokoju pośród najgłębszych półek. Wymiatanie pożółkłych artefaktów zaginionych kart katalogowych z nieistniejących już od lat tomów, starożytnych mysich mumii, oraz nekropolii pajęczyn zwisających nisko pod ciężarem szarego pyłu. Kolejny dzień w bibliotece umyka, niczym odkryty nagle rybik cukrowy w mrok pod regałami.

Rośnie sterta książek spoczywająca pod ladą opodal biurka. Oczekują na sąd, niczym dusze faraonów, tylko zamiast Ma’at z jej piórkiem jest katalog Biblioteki Narodowej i kłaczek kurzu, a Amut ma paszczę kartonowego pudła pełnego już osądzonych. Jedne ponuro łypią swoim „ludowym” tytułem, przewidując reinkarnację w szarej masie kartonu. Inne dyskretnie ukrywają prawdziwą naturę pod pozornie niewinnym tytułem i okładką, albo ze zrezygnowaniem leżą, narzekając na zbrązowiałe kartki i pękające grzbiety, trzeszcząc zamiast szeleścić i siejąc wokół zapachem raczej ostatniej starości.

Sięgam po kolejny tom i najpierw widzę rozcięcie w górnej części obwoluty na grzbiecie. Nie ślady dekad czytania, a wykonane ostrym narzędziem, świeże i nie poszarpane nacięcie. Otwieram i kartkuję powoli, z niesmakiem wychwytując słowa-klucze i wersy pełne zlewających się z brudno-brązowym tłem półprawd i niedomówień. Serce książki ciąży, niczym jądro czerwonego karła, a stos papierowych dusz oczekuje z niecierpliwością. Sumiennie upewniam się, co do podejrzeń i tomiszcze ostrożnie dołącza do podręcznika obsługi maszyn rolniczych, które dawno zjadła już rdza i poradnika jak być bogatym i szczęśliwym.*

Nie chcą odejść. Ich armie walczą bez pardonu, kolejna bitwa kończy się odwrotem w stronę zlewu, gdzie mydło spłukuje szarość z rąk, a woda ukrywa łzy. Opłakuję każdą skazaną na zapomnienie książkę.

* Sprzedając miliony kopi „poradnika” takiego, jak ten.

Bury, nostalgiczny dzień

Wyglądam przez okno po raz kolejny, ale nie z tęsknotą za świeżym powietrzem. Ręce zajęte pracą same równają okładki książek, w kącie stygnie niecnie wykorzystane do obkładania żelazko. Muzyka w tle rzewnie skacze po nutach…

Podnoszę kolejny tomik który dzisiaj zyskał foliowe wdzianko i coś wysuwa się spomiędzy kartek i upada na ziemię. Pochylam się i podnoszę pożółkłą karteczkę, rozpoznając pośpiesznie kreślone litery…

… i chwila magii znika, kiedy uderzam głową o wysuniętą szufladę klawiatury. Zgubna technologia nic sobie z tego nie robi, migając szyderczo komunikatami o kolejnej kłótni na znanym serwisie aspirującym do książkowego miana. Pocierając pustawą w tym konkretnym momencie czaszkę szukam w pamięci tego dnia.

Pierwsza miłość. Pierwszy obłąkańczo emocjonalny wiersz, dręczący rymy i słowa swoim płonącym szaleństwem kocięcego uczucia. Pierwszy zimny, mentalny spazm strachu, zapomniane na kartce w kratkę poznaczonej czasem, wsuniętej w tomik poezji Staffa…

Włóczęga, Król Gościńców, co zapomniał się i nie istnieje inaczej jak tylko jako wspomnienie. Jakże łatwo go obudzić z niepamięci kilkoma niewprawnymi wersami, aby dopominał się o uwagę, smutek i żal ukryte niczym smok w jamie i gotowe co najwyżej leniwie parsknąć dymem.

Jak wiele kroków trzeba było przejść z tam do tutaj, za biurkiem małej, cichej biblioteki, zasnutej cieniem sinoburych deszczowych chmur…

Skąd wziął się pod ręką ten tomik? Powinien przecież spokojnie spoczywać na półce, równie zapomniany co nieszczęsna zakładka, jeśli wierzyć karcie – a karty nie kłamią, a przynajmniej nie w bibliotece. Szybki krok prowadzi w kąt przy oknie, gdzie poezja spoczywa zakurzonym snem. I oczywiście jest ślad, skłębiony w kurzowych kłaczkach i wiercący w nosie, wyciska łzy – jedyne jakie mogły pojawić się tego dnia…

Przeklęte roztocza.

Niewidzialny Znak

Dzisiaj po raz pierwszy widziałem coś więcej niż tylko sugestię obecności. Stolik na krańcu biblioteki, który mieści w razie potrzeby herbaciany kącik zaszczycił Niewidzialny Kot. Pozostawiona tam do obłożenia książka jest otwarta, karty są jeszcze ciepłe, a na siedemnastej stronie na pieczęci widnieje odciśnięta łapa. Z początku sam nie mogłem w to uwierzyć, ale po chwili przypomniało mi się jaki dziś dzień. Jedyny dzień w którym można zobaczyć coś więcej, niż tylko cień prawdziwego gospodarza biblioteki.

Słyszę szelest kartek. Ledwie przebija się przez szum wentylatora komputera i chaos w mojej głowie – pisanie projektów jest dla mnie koszmarem. Co chwilę odwracam głowę gubiąc wątek i pisząc nie to, co miałem zamiar. Dzięki bogom bibliotek za edytor tekstu, na papierze pisał bym to od nowa po raz setny. Nie mogę się skupić, zastanawiając się co dzieje się między geologicznymi warstwami liter i haseł przedmiotowych. Ostatecznie odsuwam dyskretnie szufladę z klawiaturą i wstaję powoli, podświadomie wiedząc, iż skradanie się nic mi nie da.

Między regałami trwa niewidzialny, koci taniec. Wzbija obłoczki kurzu i drobiny zszarzałego ze starości papieru. Stare, zmurszałe tomy pamiętające czasy przydziałów książek i obfitości przymiotników pokroju „ludowy” czy „socjalistyczny” uzyskują nowe piętna. Nauczyłem się je rozpoznawać już jakiś czas temu i wiem, co sugeruje mi ten duch biblioteki.

Zubytkować.

Obłożyć.

Przenieść na inne miejsce.

Poprawić kartę katalogową.

Wszystko zależy od jednego śladu niewidzialnego pazura. Przestałem już złościć się, że to nie ja prowadzę tą bibliotekę, bo za każdym razem okazywało się, że ma rację. Zastanawiam się znowu.

Czy on naprawdę istnieje? Czy to wszystko dzieje się tylko w mojej głowie… Czy to prawdziwy Niewidzialny Kot, czy owładnęła mną biblioteka, czarna dziura potrafiąca czytać. I czy to ma jakieś znaczenie? Skoro gdzieś w odmętach duszy ktoś już przystawił stempel i wciągnął mnie do katalogu?

Pewnego dnia w bibliotece…

Na grzbiecie mojej dłoni między kciukiem a palcem wskazującym pojawiło się zadrapanie. Tak po prostu, bez żadnego widocznego powodu, podczas alfabetyzowania półek. Od pierwszego dnia pracy w bibliotece nie zdarzyło mi się zaciąć papierem, ale wiem doskonale jak taka rana wygląda i z całą pewnością to nie ostra jak brzytwa krawędź kartki jest powodem tego krwawego śladu. Nie przyniosłem jej też z domu – na to jest zbyt świeża, krew jeszcze perli się w zagłębieniach rozdartej skóry. Nie czuję nawet charakterystycznego dla przysychających zadrapań swędzenia.
Odkładam ostatnią książkę na swoje miejsce. Wiele czasu minęło nim ktokolwiek zajmował się tym księgozbiorem, porządkował półki i wyrównywał grzbiety książek. Teraz jest to moim obowiązkiem i staram się go dawkować powoli, porcjując pracę na kolejne dni. W małej, prowincjonalnej bibliotece nie ma za wiele do roboty, nawet jeśli przy takiej ilości książek nie da się nudzić. Przy okazji tej monotonnej i uspokajającej pracy znajduję kolejny znak. Tym razem na mojej własnej skórze. Wygląda zupełnie niczym…

Wszystko zaczęło się już pierwszego dnia pracy. Wędrując wąskimi korytarzami bibliotecznego labiryntu i wdychając zapach starego papieru w oczy rzuciła mi się pusta półka, na której spoczywał ułożony pionowo wielki, ciężki tom encyklopedii. Nie powinno go tu być, nawet jeśli hasła wewnątrz przywołują widmo „komunizmu” krążące po wschodniej Europie jeszcze do niedawna. Wyciągnięta po gruby tom dłoń zatrzymuje się nagle. Książka jest ciepła. Prawie gorąca…

Kolejny wieczór, sprzątanie biblioteki prawie skończone, kiedy między półkami miotła natrafia na strzępek materiału. Nie powinno go tu być. Nigdzie w bibliotece nie ma kraciastej flaneli ze starego dziecięcego kocyka, a już na pewno nie postrzępionej i poznaczonej zadziorami…

Ślady w kurzu na grzbietach książek nie wyjmowanych z półek od lat…

Regularne, równoległe rysy w zwietrzałej powierzchni półwiekowych regałów z sosnowego drewna, sięgające na dobrych kilka milimetrów w głąb…

Dziwne szmery i tajemnicze odgłosy między półkami. Nie ma najdrobniejszego śladu myszy, ani innych stworzeń zwykle zamieszkujących wśród pełnych szczątków martwych drzew i strachu kałamarnic półek…

Znikające z kubka mleko, którego prawie-na-pewno nie wypiłem…

I zadrapanie na grzbiecie dłoni. Spoglądam między półki, jest tam dość miejsca, bym mógł zmieścić głowę, tomiki z serii BKD nie zajmują zbyt wiele miejsca powyżej kruszejących powoli stert czasopism. Za to kurz na nich wymieciony jest do czysta w mniej więcej elipsoidalnej przestrzeni. Na jej krańcach widać delikatne smugi i unoszące się w powietrzu drobiny, na których żeglują roztocza ze szczepu, z którym zawarłem pokój jeszcze w dzieciństwie. Wszystko to może oznaczać tylko jedno.

W mojej bibliotece mieszka niewidzialny kot. Wyleguje się na książkach i wędruje wśród półek, zostawiając ślady łap i ogonów w kurzu, drapiąc regały i wypijając mleko. Chłonie sprasowaną między kartami wiedzę nie szkodząc niedawno zliczonym tomom dumnie mieszczącym w sobie drobny ułamek ludzkiej mądrości… i głupoty. Jest nieuchwytny i niemożliwy do zaobserwowania – i co pan na to, panie Shroedinger – nawet przez bibliotekarza. Może za kilka lat, kiedy zapach kurzu i papieru stanie się nieodłącznym towarzyszem moich dni będzie mi dane zobaczyć koniuszek ogona znikający między półkami? Może kiedyś, kiedy już wieczory wśród ksiąg będą spokojną rutyną starego człowieka zobaczę między regałami błysk przyjaźnie zmrużonych ślepi w których drzemią spokojnie znaki wszystkich alfabetów jakie kiedykolwiek zapisano na kartach ksiąg? Może nawet w dniu mojej śmierci poczuję na swojej piersi gorący, mruczący ciężar wiedzy…

Coś gorącego spada mi na grzbiet dłoni i nagle jestem znowu sobą, w bibliotece, przykucnięty nad regałem z literą „S” literatury obcej. Ze łzami w oczach, które pojawiły się nie wiadomo skąd. Tak jak zadrapanie na grzbiecie dłoni. Skąd ono się wzięło? Wygląda zupełnie jak…

Ogry

Ogry
(m: Og’ru, ż: Og’ra)

Ogry, zwane też Ogrynami, lub Ograkami w niektórych częściach Kręgu są potomkami jednej z najstarszych ras służebnych, stworzonych w okresie Złotego Wieku Magnarchii przez pierwszych mistrzów Mageniki. Jako rasa przeznaczona do ciężkich prac, głównie konstrukcyjnych i wydobywczych na powierzchni, otrzymali od swych twórców potężne mięśnie, przysadzistą sylwetkę i niezłomną wolę. Jako że Magenika była wtedy jeszcze Sztuką młodą i nie obarczoną imperialnymi obostrzeniami, Og’ (jak sami siebie nazywają) zostali uwarunkowani przez swych twórców jedynie w sferze umysłu. Pierwsze udane pokolenia Og’ ku zdumieniu swych twórców zbudowały na tej bazie kulturę obejmującą kult pracy i przeświadczenie, jakoby były bytem doskonalszym od swoich twórców. Ponoć to protekcjonalne i opiekuńcze traktowanie przez Og’ swoich twórców wywołało burzę wśród Magnarchów i zapoczątkowało obostrzenia i uwarunkowania, jakie stały się udziałem kolejnych tworów Mageniki.

W dzisiejszych czasach Og’ są cenionymi w każdym zakątku Kręgu robotnikami portowymi, budowniczymi, kamieniarzami, czy kowalami. Ich potężne mięśnie wydają się być wielokrotnie silniejsze, niż u innych ras (poza Trollami), zaś ich wewnętrzna dyscyplina i umiejętność absolutnej koncentracji na wykonywanym zadaniu czynią ich doskonałymi rzemieślnikami. Wbrew powszechnemu poglądowi Og’ nie dysponują mniejszym intelektem, niż inne rasy, ani też nie są odludkami i mrukami. Każdy kto zada sobie trud poznania ich kultury i sposobu bycia przekona się, iż pracujący Og’ skupia się jedynie na swoim zajęciu i nie zaprząta sobie głowy niczym innym, zaś Og’ w czasie wolnym jest równie rozmowny i towarzyski co przedstawiciele pozostałych Wolnych Ludów. Co do kwestii intelektu, starożytni Magenicy uczynili Og’ nie tylko zdolnymi do całkowitej koncentracji, ale też obdarzyli ich wnikliwym i analitycznym umysłem, który problemy praktyczne stawia nad teorię i filozofię. Większość znanych mędrców tego Ludu zajmowało się dyscyplinami praktycznymi, jak inżynieria, mechanika, czy budownictwo, a ci nieliczni, którzy przedkładali bardziej ezoteryczne dziedziny starali się zawsze mieć na uwadze ich zastosowanie praktyczne.

Społeczność Og’ jest matriarchalna, ale żadna z płci nie zajmuje ważniejszego miejsca w ich kulturze. Kobiety są uważane za bardziej rozsądne i zdolne do szerszego obejmowania rzeczywistości, co potwierdza fakt, iż mniej niż czwarta część majstrów wśród ogrów to mężczyźni. Są one także mniej skłonne do popadania w ‚potny trans’ – stan w którym Og’ kontynuuje rozpoczętą pracę do momentu skrajnego wyczerpania, lub otrzymania rozkazu udania się na spoczynek od osoby będącej dla niej zwierzchnikiem, lub autorytetem – oczywista pozostałość po uwarunkowaniach magenicznych. Z tego powodu również Lud ten wykreował pozycję Majstrów Snu, czyli szanowanych starców i staruszek, którzy nadzorują pracę młodszych Og’ i czuwają nad nimi, by zareagować na każdy przypadek ‚potnego transu’ i odesłać ogarniętego nim młodzika na spoczynek. Przypadłość ta najczęściej obejmuje młodych Og’, jeszcze przed okresem zakwitania ciała, co tradycja Ludu równoważy nadając rodzicom, krewnym i przyjaciołom rodziny wysoką pozycję, dzięki czemu mogą oni wyrwać młodego Og’ z transu. Historia zna również przypadki w których w sytuacjach kryzysowych Og’ potrafili samodzielnie wprowadzić sie w ten stan siłą woli, korzystając z nadludzkich pokładów sił, jakie w nich wyzwala i pracując do upadłego, lub wręcz do śmierci. Z bardziej znanych przypadków można by przytoczyć Dwunastu Kamiennych Og’ podczas oblężenia Błękitnego Portu, przez Czarnego Imperaisa. Byli to prości robotnicy którzy po zniszczeniu przez wroga fragmentu murów miejskich pracowali do upadłego przy jego naprawie pod deszczem strzał. Zielony Mistrz Kys, który zarządzał lazaretem Błękitnego Portu podczas obdukcji dostarczonych mu Dwunastu stwierdził, iż ich ciała dosłownie wypaliły się – wszyscy wyglądali jak po roku w lochach Tarłowej Twierdzy. Żaden z nich niestety nie przeżył, jednakże Błękitny Port przetrwał dzięki ich poświęceniu i uhonorował bohaterów nazywając ich imionami dwanaście wież.

Ten krótki szkic pozwolę sobie uzupełnić słowami Tryna Drugiego Rymarza z Ludu Og’, które doskonale oddają ich naturę.

Nie mam czasu na pytania chłopcze. Te bryczesy nie wykroją się same. Przyjdź do nas po zachodzie Złotej Ny, porozmawiamy przy dzbanie ale.

Napisane Drugiego i Dwudziestego dnia miesiąca Kwietnego w porze Małej Wiosny przez Ucznia Popielatego Kesi’rrr z Ludu Fa’nerri na polecenie Mistrza Magistra Nabarasa Or z Samotnej Iglicy, Nauczyciela Ludów i Kultur Kręgu.

Epizody z podróży – Earthdawn

… to nie był dobry dzień. Wyruszyli z Throalu tego samego dnia, jednakże teren nie sprzyjał. Nawet magia, która umożliwiała im zwiększenie tempa i czasu jaki mogli poświęcić ponad możliwości zarówno Dawców Imion, jak i wierzchowców nie pozwoliła im dotrzeć tak daleko, jak przewidywali. Noc zapadała pochmurna, ponura i zawilgła od zimnej mgły, a oni wciąż nie zdołali znaleźć ani wody, ani dobrego miejsca na rozłożenie obozu. Po przekroczeniu kolejnego grzbietu naszpikowanego skałami wzgórza postanowili rozłożyć obóz, nie bacząc na niezbyt dogodne położenie. Nawet pokrzepieni magią byli już u krańcu sił, podobnie jak ich wierzchowce. Na dodatek dopiero po kilku minutach pracy toporkiem i sprytnym wykorzystaniu ognistego zaklęcia mogli nacieszyć się ogniem. Czarodziej był pewien, iż także Sintialowi nie spodobało się to miejsce, jednak nie mieli wyjścia. Oczywiście, także tym razem Naterion miał trzymać pierwszą wartę, żałując, że nie ma z nimi Morgrima. Zwalisty troll bez trudu odnalazłby właściwe miejsce i jak spod ziemi wydobyty zlokalizował strumień, czy krystalicznie czyste oczko wodne. Magia ścieżki Zwiadowców miała swoje niezaprzeczalne uroki i Naterion czasami – szczególnie w takich chwilach jak ta – zastanawiał się jak to by było, gdyby nią podążał. Jaka byłaby to droga, odkrywana zmysłami, nie rozumem…
Kiedy po dłuższej chwili czujnego oczekiwania splótł już po raz pierwszy zaklęcie które powinno ostrzec go przed intruzami na długo przed tym jak ich zobaczy, zadrżał niespodziewanie. To miejsce wydało się nieprzyjazne naturalnym zmysłom, jednakże w przestrzeni astralnej wypaczonej szaleństwem Pogromu unosił się także inny rodzaj skażenia. Niezwykła i złowroga aura nie poprawiła ani nastroju, ani przewidywań Nateriona, szarpiąc jego nerwy niby niesłyszalnym nawet dla elfich uszu dźwiękiem. Nie spotkał się jeszcze z niczym takim w swoich podróżach i badaniach, chociaż widział wiele a przeczytał jeszcze więcej. To nie było jednakże działanie Horrorów, żadna bestia z otchłannych ksenoświatów nie krążyła po tej okolicy już od dziesięcioleci. Tylko dlaczego go to nie uspokajało?
Odpowiedzią na jego rozważania był nagły rozbłysk gdzieś na dnie umysłu, kiedy niewyraźna, widmowa mapa astralnych odbić nagle rozbłysła wyraźnym echem. Coś się zbliżało. Powoli, ale nie leniwie, przemykało się między ledwie zauważalnymi na mentalnej mapie skałami i drzewami. Odbicie było wyraźne i na pewno żywe. Pojawiły się kolejne dwa, ale wtedy już Naterion stał na nogach, drobnymi gestami sięgając po wszechobecną magię i przesączając ją przez filtry astralnych konstruktów Matryc, aby uniknąć bezpośredniego kontaktu z naznaczoną skażeniem Pogromu energią. Jego stopa mimowolnie z pozoru trąciła śpiącego towarzysza w prawe ramię. Nie było to bezpieczne budzenie, więc Sintial zerwał się na równe nogi odruchowo i z gracją, której Naterion musiał mu równie odruchowo pozazdrościć. Tymczasem intruzi zbliżyli się dostatecznie blisko i obaj elfowie mogli rozpoznać pełne dziwnie topornej gracji sylwetki górskich kotów. Kły pierwszego z nich zalśniły odblaskami ogniska. Magia dojrzała i wzorzec rozbłysł na dnie jego umysłu, a zgromadzona energia pomknęła jarzącym się w jego wewnętrznym astralnym spojrzeniu łukiem, godząc prosto w żywy Wzorzec skalnego lwa. Bestia zwinęła się w pół skoku, ale wylądowała zwinnym saltem tuż przed Naterionem. Kolejna, mimo iż spoza pola widzenia maga zalśniła przez chwilę strzała Łucznika, nawet nie zadrżała od pocisku, który przecież musiał ją ugodzić. Więcej czasu na rozważania nie było. Naterion rozpaczliwie bronił się przed atakującym go kotem, jednakże ani miecz, ani tarcza na wiele nie mogły mu się zdać. Jednocześnie próbował spleść kolejne zaklęcie, tym razem mając nadzieję objąć nim wszystkie trzy drapieżniki. Pasje uśmiechnęły się do niego. Dwukrotnie bestia badała jego obronę – dwa szybkie ruchy łapą, jak u kociaka bawiącego się gałgankiem na nitce. Za pierwszym razem elf zdołał uskoczyć, jednakże drugi cios dosięgnął go. I zsunął się ze zgrzytem pazurów na kryształowym puklerzu i migotliwym, pokrytym łuskami płaszczu. Magia rwała niczym wodospad mocy przez astralne filtry, a Naterion z wewnętrznym uśmiechem tryumfu – na fizyczny nie było czasu, ani sił – skierował ją w lnie zaklęcia, dwukrotnie szybciej niż zwykle ukańczając jego zawiły Wzorzec. Przez cały ten czas, od momentu gdy pierwszy kot wkroczył w zasięg jego magii, Naterion myślał, analizował i odrzucał kolejne warianty i działania. Jego umysł, niczym doskonale nasmarowana machina szukał najlepszego wyjścia z sytuacji.
Nawet w chwili, gdy pazury ‚jego’ bestii rozdarły magiczną zbroję zagłębiając się głęboko w jego nodze nie potrafił przerwać toku myśli i skoncentrować się na czymś innym, niż planowanie kolejnego ruchu. Kiedy rozdarte niemal do kości ciało odmówiło posłuszeństwa i noga ugięła się pod nim, miał dosłownie mgnienie oka, by zauważyć co dzieje się z jego towarzyszem. Sintial nieprawdopodobnie wręcz zwinnymi i szybkimi zwodami całego ciała unikał morderczych ciosów, nawet na chwilę nie tracąc rytmu ani równowagi. Niestety, ostrze jego towarzysza mimo iż płonęło żywym ogniem nie zdołało zranić żadnego ze skalnych lwów. Upadając, Czarodziej myślał wyłącznie o tym, by ocalić od zerwania delikatne nici magicznej energii, które powoli formowały się we wzorzec zaklęcia, które mogło zranić istotę o skórze z kamienia…

The Road goes ever on and on…

Prędzej, czy później przychodzi taki czas, rozdział czy sesja, w którym bohater musi opuścić swoje rodzinne strony i wyruszyć w szeroki świat w poszukiwaniu przygód, kłopotów i guzów.

Dla mnie też przyszedł taki czas, kiedy ze zniechęceniem spojrzałem na to, co do tej pory było moim wentylem bezpieczeństwa. Sterta wyblakłych, zakurzonych notatek i zapisanych zeszytów od dawna już nie wystarczała. Dziesiątki niedokończonych tekstów zbierających bitowy kurz zalegała na dysku. Potrzebowałem sposobu na ocalenie pomysłów i inspiracji, które mogą się komuś przydać nawet jeśli ja nie zdołam ich użyć…

Stąd wziął się ten skromny blog, który wcale nie jest niezależny (przecież sam się nie prowadzi!). Mam nadzieję, że nie będzie on zupełnie bezcelowym i bezużytecznym zakątkiem Wielkiej Blogosfery. I postaram się mniej wymądrzać…