Rzeczywistość, bezlitosna…

Wyrywa mnie z drzemki…

Przez długą, zawieszoną w pustce pełnej oszalałych elementarnych cząstek myśli chwilę przeszywaną bezlitosnym promieniowaniem jaskrawego światła monitora patrzę ze zdumieniem na własne palce.

Nie chowają się. Takie niepraktyczne…

Świadomość powoli wraca z przerwy, przeciskając się przez drzwi przytomności z kubkiem herbaty w jednej i talerzykiem ciasta w drugiej. Przełyka w pośpiechu i znowu jestem sobą. Mniej więcej…

Echa snu, wygodnego jak fotel i poznaczonego rozlewającymi się kleksami zapomnienia jak kartka notatek atramentem. Zapach kurzu między półkami i ciche odgłosy edukacji w tle, zagłuszane pracującym cierpliwie duetem radiatorów. Znikają.

Znowu jestem w domu, ostre gitarowe tło z deklamowanym wokalem zniekształconym elektroniką. Musiałem zasnąć nie dłużej, niż na godzinę, sądząc po postępie w jakim odtwarzacz przegryzał się przez ścieżkę dźwiękową Stand Alone Complex. Zwykle nie zasypiam z piórem w ręku, ale zwykle nie zasypiam też w fotelu, przy włączonym monitorze siejącym jaskrawym światłem po pokoju.

Sen wymyka się, szyderczo myląc pogoń i niknąc wśród fałszywych tropów. Zostaje tylko rozczarowanie i coś o smaku protekcjonalnej litości. Jak czekolada, ale jedna z tych z dzieciństwa, zagranicznych w rożkach z folii i pozłotku, smakujących tłuszczem i słodyczą wywołującą fantomowy ból zębów u dorosłych. Na szczęście niesmak znika zaraz potem, razem z chusteczką złożoną w ofierze idei roztoczy.

Patrzę na monitor i nie pamiętam przez chwilę po co. Wyssał ze mnie wszelki cel, kusząc kolorowymi ikonami i zakładkami przeglądarki. Opanowuję odruch sprawdzenia tej drugiej, niebieskiej z białym „f” jak „fetysz natychmiastowej komunikacji” i zaczynam porządkować notatki. Co z kolei pozwala mi uporządkować myśli i przegnać te, które próbują mnie schwytać w pułapkę fatalizmu i rezygnacji z jutrzejszego porządkowania działu młodzieżowego.

Figurki stoicko schną obramowane bałaganem, w tle wiruje dźwięk klarnetu, a ja odbudowuję egzystencjalną pewność i porządkuję zapisane pośpiesznymi bazgrołami kartki. Kolejny pomysł zdołał uciec z zakładu zamkniętego mojego umysłu, spływając tunelami gleju, pompowane sodem i potasem ku palcom, przeskakując przepaść tępego, czyhającego na granicy zauważalności bólu nadwyrężonego – znowu – nadgarstka. Kolejna sterta papierów do dosłownej szuflady, podściółka kreatywności bezcelowej. Albo będącej celem samej w sobie. Problem nie do rozwiązania bez plutonu filozofów-neurobiologów. Albo jednego poety.

A ja znowu zastanawiam się co dalej, metaforycznie rzecz ujmując. I skąd się wziął ten ślad na kartce, akrylowo-metaliczny i ewidentnie feliformia

Dodaj komentarz